|
Widowisko
Czarne kalosze stały w przedpokoju pod drzwiami, a śnieg zmieszany z błotem, tkwiący w głębokich śladach podeszw, topniał leniwie i przekształcał się bezszelestnie w brunatną kałużę, która obejmowała już...
I co? I teraz powinien ktoś zapukać do drzwi, albo lepiej w okno, a ja, leżący do tej pory na tapczanie i palący papierosa, powinienem poderwać się nagi i doskoczyć do kontaktu, z zamiarem zgaszenia światła, lecz w porę, chwilę potem, uświadomiłbym sobie, że to nie ma sensu, że przecież ten ktoś wie, wie bardzo dobrze, że tutaj jestem, że światło wypływało na zaciemniony korytarz wąską szparą pod drzwiami, pomijając w ogóle fakt, że wystarczy stanąć przed południową ścianą budynku, wspiąć się wzrokiem na siódme piętro, potem odliczyć piąte okno z prawej i już ma się pewność...
Nie. Oparty plecami o drzwi łazienki wpatrywałem się bezmyślnie w stojącą dumnie parę kaloszy, i może nawet zakląłem, pewnie cicho, gdyż nie chciałem jej zbudzić. Nie pamiętam.
- Utopiłeś się w tej łazience? - Usłyszałem jej głos dobiegający z pokoju. Nie spała.
- Nie! - odkrzyknąłem. - Już idę do ciebie! - powiedziałem jeszcze i wszedłem do kuchni.
Uchyliłem okno i wyrzuciłem wypalonego do połowy papierosa. Wtedy zadzwonił telefon. Usiadłem na zimnym taborecie i zacząłem liczyć sygnały.
- Odbierzesz, do cholery? - wrzasnęła między czternastym a piętnastym sygnałem telefonu.
Pięć sygnałów później usłyszałem zmęczone skrzypnięcia sprężyn i pomyślałem, że wstała z łóżka. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. Był zimny, ale nie mogłem wrócić po kapcie.
- Słucham?! - Słyszałem jej rozwścieczony głos. - Halo?! Słucham? Skurwiel!!! - Rzuciła słuchawkę na widełki. Za chwilę wpadła do kuchni i zapaliła światło. - Co tu robisz tak po ciemku, co?
24 października 2000. Płock
|